Tuesday, November 15, 2011

po drugiej stronie Uralu..

....czyli spowrotem. 

Ja sie odmaczam, a Krzysiek w oczekiwaniu na wanne nadrabia czas muzycznie. Nie umiem powiedziec kiedy uda nam sie uzupelnic blog o zdjecia i reszte ale bedziemy sie starac :) 

Milego dnia drogi Czytelniku!

dzień 18

Poranek zaczal sie wczesnie, podobnie jak i wczoraj, zupelnie wbrew naszej woli ;) 

Za oknem pokoju jest boisko szkolne. Wczoraj z megafonu (zasieg glosu solidny) puszczali cos jakby lekcje jezyka angielskiego. Pytanie dla kogo skoro byla niedziela a na boisku pusto? Dzis natomiast inny glos wydawal polecenia tonem wuefisty. Nikt z dzieci nie cwiczyl. Krzysiowi te pobudki bardzo sie podobaja, glownie ze wzgledu na strasznie wwiercajacy sie w ucho przerywnik muzyczny miedzy komunikatami. 

A, widzielismy chlopcow grajacych w koszykowke na tym boisku. Blekitne koszule odgarniturowe (pewnie czesc szkolnego mundurku) i spodnie typu dres adidas+. W ogole po liczbie widzianych tu boisk wnioskujemy ze koszykowka musi byc w Chinach bardzo popularna (albo chociaz planowna piecioletnio). Dzis w programie inna czesc Shanghai niz przez ostatnie dwa dni. A na razie wakacyjne lenistwo ;)

dzień 17

Przeszlismy kawalek Shanghai. To inne ale tez Chiny.

Trudno tu byc tu bialasem i nie denerwowac sie gdy na twoj widok kilkaset osob dziennie krzyczy "heloł ser, łocz, rolex?!" albo "heloł lejdi, bag, lajdi tejk e luk". Zaczepiaja nas wszedzie. Nie ma znaczenia dzielnica czy pora dnia. Czesciej jest jeszcze "heloł" i atak na twoje ramie zeby zaciagnac cie pod stragan (glownie Krzyska), albo lazenie za toba, zagradzanie ci drogi i nagabywanie powtarzanym w kółko jednym zdaniem. Im bardziej protestujesz tym bardziej uparci. Krzysiek opanowal "minę złą" i gest reka, ja nauczylam sie byc gluchoniema-błędnooka. A i tak glowa po calym dniu wrzasku "heloł" pęka.

Shanghai ma troche innej architektury. Ulice albo cale kwartaly z zabudowa przypominajaca europe albo ameryke polnocna. Ludzie inaczej sie tu ubieraja, mniej dresow wiecej mody tyle samo bialych skarpetek i czarnych mokasynow. Jest sporo cudzoziemcow (relatywnie).

Samochody zatrzymuja sie na swiatlach i uwaga - przepuszczaja pieszych! Odzwyczailismy sie juz od tego, przechodzimy na kazdym ze swiatel rozgladajac sie w kazda strone, bo nigdy nie wiadomo czym kto skad nadjedzie (rekordowe bylo Guilin, gdzie przejscia dla pieszych sluzyly glownie skuterom) a tu taki psikus.

Shangai to takie Chiny na bogato. Prada, Gucci czy inne Cartier usiane jak piekarnie Pellowskiego w srodmiesciu, czyli mniej wiecej co drugi zakret. A, sklepy Maserati, Ferrari czy Aston Martin tak o, obok kluskowego. No i oczywiscie drugi co do wielkosci apple store na tej planecie.

Trafilismy tez na targ podrobek. Przykre doswiadczenie w kontekscie "helol". Kupujacy? Mnostwo. Rasa? Wylacznie biala. Wytrzymalismy tam z pietnascie minut. Nigdy wiecej.

Dodac jeszcze chcielismy ze wczoraj poznalismy pare milych Szwajcarow, ktorzy podroz po Chinach od Shanghai zaczynaja. Jak wiekszosc europejczykow spotkanych po drodze z rezerwa zareagowali na odpowiedz skad jestesmy, asekuracyjnie dodajac ze Polacy to malo podrozuja i przez to oni sa tacy zaskoczeni spotykajac nas tutaj. Podobno nasz brak rezerwacji i biletow na wszystko z gory przed wylotem do Chin swiadczy o lekkim obledzie. Dla nas to jest przygoda, a na all-inclusive przyjdzie jeszcze czas ;)

Jutro ostatni dzien. O polnocy sprobujemy zlapac samolot do FRA. Jesli wszystko pojdzie gladko to we wtorek ok. 13:00 bedziemy w Gdansku. Z poprzednich wakacji wrocilismy do zupelnie innej Polski (ladowalismy 13 kwietnia 2010). Z tych chcielibysmy juz bez ogolnonarodowego szoku, wiec idz prosze drogi Czytelniku zaglosuj w wyborach powszechnych ;)

Milego wieczoru!

dzień 16

Jestesmy w Shanghai. W hostelu Rock&Wood, ladnie tu nawet. Podroz chinskim pociagiem opiszemy jak tylko zmyjemy z siebie 20h pozdrozy. A bylo fajnie ;)

Update: jest juz wieczor (wczesny co prawda).

Od poczatku. Bilety na pociag wykupilismy tydzien wczesniej, bedac w Guilin przejazdem, bo powroty z celebrowania swieta narodowego zaczely sie wczoraj i potrwaja do jutra wlacznie, wiec o bilety nie jest latwo. Jest nawet bardzo trudno. Ale udalo nam sie wyuśmiechać miejsce lezące zamiast siedzacego.

Miejsca lezace w chinskich pociagach dziela sie na dwie kategorie: soft-sleeper i hard-sleeper. Nie widzielismy pierwszego, o drugim wiemy wiecej. 
Miejsc lezacych w osi pionowej jest trzy. Dwie takie trojki sa w jednym "przedziale". Cudzyslow, bo caly wagon nie ma przedzialow. Jest jedenascie szóstek, a przy kazdej po dwa zydelki i stolik ku spozyciu klusek.

Nasze leżanki byly najwyzej. I bardzo dobrze drogi Czytelniku ze byly najwyzej. Co prawda nie szlo usiasc czy napic sie inaczej niz na lezaco, ale miejsca tych zupelnie na dole sluzyly za kanape calej "przedzialowej" szostki, a na srodkowych zostawaly wszystkie aromaty chinskich przekasek (chinskiemu spozywaniu pokarmow w podrozy poswiecimy osobny wpis po powrocie, jak tez kilku innym aspektom chinskosci). A miejsca najwyzej? Wspaniale! Kratka nawiewna klimatyzatora tuz obok, nikt nie siada, nie ma skorupek po jajkach. Czy mozna chciec wiecej? A w dodatku swieza posciel i kocyk pod plecy zeby miekciej. 

Pociag wyruszyl z ok.10min opoznieniem. Zajelismy zydelki na wprost naszego przedzialu, a potem obok. Mielismy okazje obserwowac tradycyjna chinska rodzine w podrozy oraz druga tez tradycyjna ale inaczej chinska rodzine w podrozy. Pierwsza polubilismy, druga wrecz przeciwnie (glownie dlatego ze byli niemili). Mielismy plan dotrwac do wieczora w pozycji siedzacej a potem spac do samego Shanghai. I udalo sie, nie liczac przerwy na kluski sniadaniowe.

O samym pociagu. Ze klimatyzowany napiasalismy. Ze pani wymienia bilet papierowy na taki sam plastikowy na poczatku podrozy a potem na odwrot na koniec (a przy wyjsciu z dworca w ogole ci go zabieraja). To chyba po to zeby wiedzialy kogo kiedy budzic. Ze pani miotelka co jakis czas zbiera paprochy (i inne wieksze, bo Chiczycy i jedzenie w podrozy o czym potem). Ze wynosi tace ze śmiećmi jak tylko sie zapelni. Ze jak ktos nie postara sie splukac po sobie w toalecie to idzie z wiadrem wody i sprzata. Ze stara sie umilic nam czas wyglaszajac wszystkie cztery zdania po anigielsku jakie zna. Ze usmiecha sie na nasz widok przechodzac srednio raz na godzine i przeprasza ze nie zna angielskiego lepiej. Ze kazdy wagon ma taka pania (choc smiemy watpic czy az tak fajna jak nasza). Widzial ktos cos takiego w zwyklym pospiechu w pkp? Bo my tym razem zwyklym chinskim pospiesznym jechalismy.

Co jeszcze. W trakcie podrozy byly inne panie prowadzace marketing bezposredni. Jedna sprzedawala masazery do glowy a potem cos czego nie rozszyfrowalismy. Druga miala siec pamiatkarska. Breloczki, potem portfele, nastepnie grzebienie a na koncu przywieszki. Co kilkanascie minut przejezdzal tez wozek z jedzeniem, ale nie ze ciagle z tym samym, nie nie. Owoce, kluski, ryz i kurza stopa, orzeszki, przekaski, gotowana kukurydza, itd. Potem z piciem, cieplym lub zimnym. Do wyboru do koloru. A na to wszystko jeszcze pan z grami dla dzieci typu roznego.

Oprocz tego przechadzacymi w te i wewte sa sluzby mundurowe, ze cztery rodzaje, oraz pan z młotkiem czyli specjalista.

O naszych wspoltowarzyszach podrozy. Pierwsza, lubiana rodzina chinska to trzy pokolenia, z czego najmlodsze w pieluchach ledwo dwuzebne. Imie jej znaczy po chinsku piekna i roztropna, ale jak brzmialo nie pamietamy. Tata dwuzebnej byl tym ktory nas zaczepil i przepraszajac za swoj angielski zapytal jak to sie stalo ze jedziemy pociagiem bo cudzoziemcy to lataja samolotami a nie, wiec moze pracujemy tu czy co. Bardzo mily czlowiek, jak i reszta jego rodziny, chociaz nie znali po angielsku slowa. Poza tym w "przedziale" obok jechala chinska eleganka z grójca oraz przemytnik ptakow. Gdybym nie miala chocby niklego wyobrazenia o tym jakie moga byc konsekwencje to wyzwalabym dziada. Powinnam sie juz chyba przyzwyczaic ze tutaj zwierzeta to przedmiot ostatniej kategorii, ale jakos nie potrafie. Wiozl w siatce jak na mandarynki stloczone kolorowe ptaki wielkosci kosa. Ciekawe czy przezyly i jak bardzo polamaly lotki i nogi.

Poza samym pociagiem to mniejsze mijane miejscowosci chinskie nie maja oswietlenia w nocy poza tym w mieszkaniach, choc to chyba specjalnie nie dziwi. Bylo tez kilka fajnych widokow tuz przed zachodem slonca.

A! Na stacji poczatkowej w Guilin widzielismy toalete inna niz wszystkie. Dziura nie byla prywatna, dziura byla zbiorcza. Postac miala kanalu z nierdzewki z plynaca leniwym strumieniem woda. Tym sposobem twoj klocek z kabiny pierwszej mogl miec widzow w kolejnych dziesieciu kabinach. Bezcenne! :)

No i na koniec ogolnikow pociagowych to jak czekalismy w poczekalni w Guilin na pociag to mignal mi przed oczami maly polski napis. Byl na koszulce rownie malego Chinczyka. Zaczepilam go czy mowi po angielsku. Mowil. Koszulka miala napis "PZL-Swidnik 55 lat"! 1,3mld Chinczykow a my spotykamy jednego w polskiej koszulce w poczekalni na dwa tysiace osob! :) Milo sie gawedzilo. Mieszkal w Lublinie trzy miesiace. Bardzo lubi Polske. Bardziej niz Chiny. Bo latwiej tam o prace. 

Tyle o podrozy do Shanghai. O samym Shanghai. Widzielismy dzis The Bund i okolice. Moze byc chociaz szalu nie ma (Krzysiowi sie podobalo). Za to zjedlismy mnostwo dobroci. Jutro Krzys ma podejscie do krabow. Teraz siorbiemy piwko i relaks. Wasze zdrowko!

dzień 15

Leniwie bardzo zaczelismy dzien. Sniadanie, kawa na slonku (tak tak, pogoda wraca!). Za chwile sprobujemy pojechac do centrum miasta zeby znalezc tam ksiegarnie z anglojezycznymi ksiazkami. Czeka nas 19 godzin w pociagu do Shanghai, trzeba sie jakos przygotowac. Plus chinskie zupki oczywiscie. 

Wyruszamy z Guilin planowo o 14:57, na miejscu coś przed 11:00. Mamy miejsca lezace, pod sufitem co prawda, ale lepsze te niz zadne. 

O Shanghai pisza ze jesli masz dosyc Chin w Chinach to powinienes tam jechac, bo to taki Paryz azji. Przegladalismy przewodnik i w sumie takie Chiny najmniej nas obchodza. Ale moze tez potrzebne nam to jest do dopelnienia obrazu calosci. No i moze w koncu znajdziemy targ z podrobkami zeby Basi torebke szanel przywiezc ;)

dzień 14

Pogoda sugeruje zeby nie wychodzic w ogole na zewnatrz. Sprawdzimy czy mamy kurki i buty serio wodoszczelne :) 

Wczoraj trafilismy w ramach oswajania okolicy do chinskiego ogrodu botanicznego. Nie wygladal zachecajaco, jakby nikt tam nie wchodzil od lat, ale smieci jakims cudem jednak tam trafialy. Krzysiek probowal tez pojsc do kina ale nie bardzo wiedzial co jest w repertuarze o afisz caly w krzaczkach. Moze dzisiaj zdamy sie ba slepy los. 

A, wlasnie, wczoraj w autobusie ogladalismy chinski film ktory wygladal jak chinskie przygody Tolka Banana, tyle ze o bandzie rozrabiakow ktorzy probowali wykonczyc oddzial japonskiego wojska metodami chinskiego Kevina samego w domu. Obraz japonczykow byl jak z podrecznikow o stereotypach. Dowodca ucharakteryzowany na Hitlera a jego podwaldni głupi az boli :) Dziewczynka siedzaca obok byla zachwycona, ogladala z rozdziawiona buzia jak to umorusani, bez broni, mali chinscy chlopcy zwalczaja tak poteznego dobrze odzywionego wroga. Wielkie Chiny, fiu fiu. 

Update: Krzyś dyktuje. Po sniadaniu w dzien targowy z Qintan bus station pojechalimy zobaczyc zapierajace dech w piersiach, bogate z natury, dzielo chinskich inzynierow czyli tarasy ryzowe w Pian'an. Widoki byly przednie. Rece rwaly sie do zniw. Tylko pola jakos nie bylo widac. Pogoda splatala nam figla i zasunla cala doline chmurami i deszczem. Przygoda. 

Zasmakowalismy lokalnego specjalu - tluczonego przez trzech ogromnych chinskich siepaczy wielgachnymi drewnianymi młotami - o nieznanej nam nazwie, smakujacego jak polaczenie chalwy, sezamkow i waty cukrowej bloku orzechowego. Naprawde pyszne! 

Weszlismy tez w posiadanie wezelkow pokoju oraz bogactwa. 

Autobusy podmiejskie. Zaloga: kierowca - mezczyzna, obsluga bagazowo-biletowa-naganiajaca - kobieta. Godzina odjazdu: 10:50 chyba ze nie wszystkie miejsca sa zajete to wtedy nie wiadomo. Czasem gdy w autobusie sa wolne miejsca jedzie bardzo bardzo powoli zeby moc zgarnac dopelniajacych pasazerow po drodze. Gdy wszystkie miejsca siedzace sa zajete pani trzyfunkcyjna wyciaga plastikowe zydle i rozstawia w przejsciu. Tak gotowy autokar zaczyna sie rozpedzac, trabic przez jakies 50 minut z kazdej godziny trasy. Pani z obslugi przystepuje do czynnosci sprzedawczych, zapinajac yuany w potezna klamre. Taka sama klamrą kierowca mial dzis przypiete do sufitu lusterko wsteczne. 

Od Kasi: Guilin mimo ze nie ma wiele atrakcji do zaoferowania turystom jest swietnym miejscem wypadowym na okoliczne atrakcje. Moglismy w ogole nie jechac do Yangshuo drugiego pazdziernika tylko zostac tutaj. Nastepnym razem. W ogole to wiele rzeczy widze i chce napisac, ale chrobsko jakos tak negatywnie wplywa na chec opisywania otoczebnia. Przynajmniej bedzie co opowiadac ;)

dzień 13

Dotarlismy autobusem do Guilin. 

Hostel na nas czekal, a w nim takze golden retriver biszkoptowy imieniem Simba. 

Teraz ja czekam na nalesnika z bananami i czekolada a Krzysiek na pizze serowa. Tak, to od pol godziny nasz najulubienszy hostel w Chinach. Yangshuo dalo nam w kosc, niech spada! 

Jutro mamy w planie szlak miedzy tarasami ryzowymi. Milego dnia! :)

dzień 12

Jest 9:20 rano. Od okolo piatej za oknem stoi sciana deszczu. Widocznosc ujemna. Prognoza mowi ze tak do piatku, kiedy to stad ruszamy do Shanghai. Rzeka Li musi poczekac na nastepna chinska odyseje. Smutno, bo to jedna z tych rzeczy ktore bardzo chcielismy zobaczyc. Mowi sie trudno. 

Przenosimy sie zaraz do centrum wsi. No wlasnie, chinska wies. Ta ma 110tys. mieszkancow. Czlowiekowi zmienia sie postrzeganie :) 

Update: Yangshuo jest chinskim skrzyzowaniem Krupowek i Monciaka razy milion. Jakas totalna pomylka, a do tego pogoda zmusila nas do zostania na miejscu. Oczywiscie nie bez przygod okolonoclegowych. 

W dzisiejszym hostelu powiedziano nam ze w ogole nie znaja strony hostelbookers na ktorej robilismy rezerwacje (maja referencje) i ze pokoi nie ma i nie bedzie. Coz, mieszkamy gdzie indziej. Zbijamy wakacyjne baki :) 

Jako ze o widokach niewiele dzis mozemy napisac to o Chinczykach kilka slow znow. 
Toalety chinskie przewaznie sa typu radzieckiego, czyli kucane. Dodatkowym atrybutem jest to ze wszedzie wisza kartki z przestroga by nie wrzucac papieru toaletowego do dziury czy muszli, tylko do kosza na smieci. Ze wzgledu na wrazliwosc Czytelnika pominiemy opis powonienia. 

W telewizji jest na przyklad trzydziesci kanalow. Pierwsze szesnascie chinskiej telewizji publicznej, kolejne czternascie chinskiej telewizji pewnie tez panstwowej. Nazwy kanalow telewizyjnych zmieniaja sie tylko numerkami. 

Seriale (wciagnelam sie w jeden) najczesciej osadzone sa w realiach cesarstwa. Kostiumy, makijaze, milosc, nienawisc i intrygi. Ten co widzialam (cztery odcinki pod rzad) byl o zlej ksiezniczce, ktora robila bardzo pod gorke innej lasce co to dwoch najfajniejszych facetow sie w niej kochalo. Pogrzebaczem ja po twarzy, chodakiem po nadgarstku. Zla ksiezniczka, zla. 

Wczoraj natomiast ogladalismy program w ktorym grano na instrumencie ktorego nazwy google nam nie podalo, a ktory skladal sie z drewnianej puszki, kijka i struny. Kakofonia. A do tego umalowany gardłujacy czlowiek w dziwnym stroju i z wąsami na drucie. Krzysiek robil dubbing. Plakalismy ze smiechu. Pan mial numer 37. Wnioskowalismy ze to jakis konkurs talentow. Jak po numerze 37 wyszedl 38 te z takim instrumentem i tez z dlawiacym sie w spiewie wasaczem na drutach zaczelismy sie turlac. W sumie bylo ich czterdziestu. Bylo tez jury w skladzie: czlowiek ktory sypia w papilotach, kobieta, mezczyzna z polowa fryzury. Bardzo fajny program. 

Filmy pelnometrazowe. Widzielismy kilka podczas podrozy autobusami czy pociagami. Taki na przyklad "KungFu Master" byl jak gra komputetowa. Koles w pantalonach skakal, wymachiwal, wszystkich pokonywal. I tak caly film przechodzil kolejne bossy. Inne glownie o cesarstwie, jak seriale. A, jeden osadzony we wspolczesnosci (takiej europejskiej a nie chinskiej) byl tez o milosci i o tym ze pan chinczyk zdenerwowal sie i wstal z wozka inwalidzkiego. 

Programy rozrywkowe wygladaja jakby smieszyly publicznosc na znak ze nalezy sie smiac. 

W restauracji kelnerka przyprowadza Cie do stolika i stoi nad toba gdy przegladasz menu. Dla nas to nieprzyjemnie popedzajace. 

W znacznej liczbie knajp podano nam rachunek przed podaniem posilku. 

Tyle na te chwile. Reszta potem :)

dzień 11

Znalezlismy szkole tai chi. 

Ludzie ktorzy nas przyjeli wczoraj (prowadza eko-pensjonat) znalezli ja jeszcze wczoraj, kiedy juz spalismy i zadzwonili do wlasciciela ze jestesmy ale nie moglismy go znalezc. Dzis pojechalismy tam taksowka, bo starsznie daleko. 

Pan Henry Huang jednak sprzedal nasz pokoj i zaoferowal nam w zamian na nocleg arcybrudny magazyn albo komorke, jak zwal tak zwal. Mi lzy naplynely do oczu momentalnie. Nasze wiejskie zycie w Chinach mialo wyglad rudery z myjnia, tartakiem i warsztatem samochodowym pod spodem. Nie wiem kto i gdzie zrobil zdjecie widoczne na hostelworld, czegos takiego nie ma w zasiegu wzroku. Poszlismy wiec przed siebie i znalezlismy nocleg najdrozszy w calej historii podrozy ("bo wie pani, mamy zloty tydzien!") ale warunki iscie hotelowe. Moze malo to przygodowe ale ten etap mial byc akurat tylko przyjemny :)

Bierzemy rowery i jedziemy przed siebie :) 

Update: Kiedy piszesz bloga z doskoku, wtedy gdy akurat kos inny nie "okupuje" hostelowego komputera, tak na zywca, bez zdumiewajacej refleksji to wychodzi ci kolokwialnie piszac sprawozdanie. Czesto chaotyczne, szczegolnie gdy przegladarka nie pozwala na nowe akapity. 

Dzis poginalismy na rowerach po okolicy ale nic nad specjalnie nie urzeklo. No moze poza tym, ze Chinczycy kaza sobie placic za podejscie na gorke, ktora ma dziure w srodku i to cala jej atrakcyjnosc. Nie skusilismy sie. 

Mnie pokonalo przeziebienie a Krzysiek jako dobry maz porobil nic razem ze mna :) Srajfon gra nam muzyke, a my snujemy sie myslami po minionych dniach. Wcinamy chinskie ciastka naprzemiennie z chinska zupka instant. A, zupa z Radomia lepsza, chociaz tutaj dodaja 2cm kw. kapusty w czterech porcjach. Milego wieczoru :)

dzień 10

Dzien dziesiaty za nami. Jest wieczor, siedzimy w pidzamach i rozmawiamy o cudach Chin z brytyjczykiem. 

W skrocie tylko napisze, ze szkola Tai Chi w ktorej mielismy rezerwacje nie istnieje. Nie slyszeli o niej ani taksowkarze ani nikt z mijanych. Poszlismy na policje. Obiecali podwozke, ale nie mieli czym. Poszlismy piszo z karteczka od policjanta. Las, nietoperze i te sprawy. Doszlismy do wsi w ktorej sa trzy szkoly tai-chi ale zadna z nich nie jest ta "nasza". Jacys ludzie zaczepili nas blakajach sie w ciemnosci i przygarneli pod swoj dach. Jest ok, niech sie Mama i Tata nie martwi :) Jutro tez znajdziemy miejsce do spania a jak nie to maja tu 24h macdonaldy :) Okolica jest piekna! Gory, ktore poznana w samolocie pani chinka z Kalifornii nazwala "grzybowymi". Jest zielono i widac niebo!

dzień 9

Swieto narodowe Chin. National Day of China. Jeden dzien swietowany przez tydzien. W kazdym przewodniku przestroga: "jesli nie musisz nie podrozuj do lub po Chinach w tym czasie". Pfff... ;) 

Doswiadczylismy co prawda tlumu, scisku i tloku, ale zeby od razu jakos tragicznie to nie. Rano dopiero czwarty autobus byl w stanie zmiescic jeszcze kogokolwiek, ale w koncu sie zabralismy. 

Na stacji kolejowej gdzie musielismy przesiasc sie na inny autobus nie bylo najlatwiej w ogole sie przemieszczac bez stratowania, ale tez dalismy rade. Relatywnie wieksi jestesmy ;) 

Ogladalismy dzis Armie Terakotowa. Dobrze isc w kolejnosci 3, 2, 1 pawilon, zeby najlepsze zostawic sobie na koniec. W pawilonie trzecim przydaje sie jasny obiektyw. Wstep 110y. Warto. 

Zeby sie tam dostac trzeba dojechac do stacji kolejowej. Z samego centrum, czyli okolice Bell Tower, np. autobusem 603, do konca. Ze stacji kolejowej odjezdzaja male zielone autobusy z napisem po bokach Xi'an -->> Terracota Warriors (koszt dzis 10y), lub autobus 306(koszt dzis 9y). 

W ciagu pierwszych dwunastu godzin pobytu w Xi'an zaliczylismy Subway trzy razy, z czego pierwsze dwa razy w odstepie godziny. I jeszcze bataty na ulicy, z nostalgii za ziemniakami. 

Oboje mamy chore gadla. Efekt podrozy autobusem z klimatyzacja w swietnym stanie. 

Na kolacje wybralismy sie do dzielnicy muzulmanskiej. Pomijajac konieczny atak slepoty na warunki sanitarne, jedzenie przygotowywano na naszych oczach. Krzysiek wciagnal czterdziesci kebabow, a ja zupe z chleba. Dobrze poczuc inny zapach i smak niz kluski. Bardzo dobrze. 

Jutro rano opuszczamy Xi'an. Lecimy do Guilin. Nie zostajemy w miescie tylko od razu na wies do Yangshuo. Z racji swieta miejsc w hostelach praktycznie nie ma wiec zarezerwowalismy dwa noclegi w szkole Tai Chi. Zlokalizowana kilka kilometrow od wsi, za zakolem rzeki Li. Moze pojdziemy na jakas lekcje, kto wie ;)

dzień 8

Dzis jedziemy autobusem do Xi'an. Jakies szesc godzin. Tam spedzamy dwie noce i potem samolotem lecimy do Guilin. Taki jest plan ramowy. 

* * * * *

Trzy pokolenia chinskiej rodziny. Mama trzyma na rekach trzylatka (okolo). Tata robi zamach reka i uderza dziecko. Mama stawia wyjacego malca na ziemi. Babcia, dziadek, ciocia, wujek, przechodnie nie reaguja. Mama tez nie. Stoi na bacznosc bez slowa. Tata szarpie jeszcze dziecko po calej szerokosci deptaku. Zero reakcji otoczenia. 

Psa mozna zdzielic z buta. Mozna tez przetrzepac mu grzbiet czymkolwiek co jest pod reka. Zwierze musi nakarmic sie samo. Wyglada jak brudny worek siersci pelen kosci. 

Chinczycy niewyobrazalnie brudza przy jedzeniu. Syf jaki po sobie zostawiaja trudno opisac. Ale moze na to tez bedzie plan piecioletni, jak do walki z paleniem w miejscach publicznych. Charcza, mlaskaja, pluja a takze wymiotuja. W kolejce do bankomatu na przyklad. Wystarczy odejsc na dwa metry, tam gdzie zaczynaja sie schody i nie bedzie duzego rozbryzgu na buty. 

Chiny maja bardzo cienka warstwe lukru. Bardzo. 

* * * * *

Dotarlismy do Xi'an. Za pomoca autobusu dalekobieznego. Biletow na autobus nie widzielismy na oczy. Pan wlasciciel hostelu zorganizowal nam transport - skorzystalismy z pomocy za jedyne 35y prowizji, bo podroz na dworzec autobusowy i spowrotem nie wyniosla by wiele mniej, a szkoda nam bylo czasu, wolelismy poszwedac sie po Pingyao. 

Pod hostel o 10:00 podjechala riksza, ktora miala dowiezc nas na dworzec autobusowy. Odjazd autobusu mial byc o 10:47. O 10:35 dotarlismy na wjazd na autostrade. Pusto, owce sie pasa, nikogo. Tym bardziej dworca, o autobusie nie wspominajac. Poczekalismy. Przeciez mielismy kawalek papieru z czerwona pieczatka od czlowieka ktorego imienia nie znamy, wiec pelen luz, prawda? ;) 

Autobus wylonil sie z autostrady pare minut przed 11:00. Zapakowalismy sie ale nie bylo wystarczajacej liczby miejsc siedzacych. Wazny autobusowo chinczyk przestawil jedna chinska babcie gdzies indziej i juz bylo miejsce. Poczulam sie jak zla biala pani, ale balam sie protestowac. Krzysiek mowi ze nigdy nie jechal autobusem z tak duza iloscia miejsca przypadajacego na jednego pasazera, co nalezy rozumiec w ten sposob ze nie dotykal kolanami miejsca poprzedzajacego i to bylo dobre. 

Autostrada do samego Xi'an. Ponad 500km. 6h. Po drodze rzeka Jangcy, jedna stacja benzynowa, jakas elektrownia atomowa i pola kukurydzy. Monokultura pelna geba. Myslelismy ze gotowana kukurydza, ktora jest tu tak nagminnie sprzedawana i z takim uwielbieniem spozywana przez pieszych to rodzaj jakiejs "tradycji", cos jak wata cukrowa w Polsce. Ale to chyba najlatwiej dostepny pokarm. No 500km i nic tylko kukurydza. Moze oni ryz tez maja z tej kukurydzy? 

Przerwa na stacji benzynowej. Wybor przekasek wysmienity. Zdjecia wkleje pozniej, bedzie mozna sobie popatrzec. Chipsy i krakersy sa passe. 

Struktura przystankow jest bardzo ciekawa. Co jakis czas odzywal sie ow wazny autobusowo chinczyk i wtedy ktod podchodzil do wyjscia. Autobus zatrzymywal sie w srodu niczego, na autostradzie (tak, nie tylko autobus, bo inni tez - na siku na przyklad.. a wyprzedzanie pasem bezpieczenstwa to norma, trzeba se tylko trabnac klaksonem zeby nikt inny w tym czasie nie probowal) i wysadzal czlowieka w tym srodku niczego tak o. Znaczy ze co? Ze ma sobie dojsc do zjazdu? Isc przez te kukurydze? Jedna pani wysadzil tuz przy wydeptanej sciezce na wiadukt, wiec moze to normalne. 

Mamy wrazenie w ogole ze uczestniczylimy w czarnym chinskim rynku przewozowym. Jak dojezdzalismy do posterunku policji przy autostradzie to czesc pasazerow chowala sie poza zasieg okien. I cala reszta wczesniej tez chyba o tym swiadczy. 

Dojechalismy do Xi'an, wysiedlismy, tradycyjnie napadli nas taksowkarze z pytaniem czy nas zawiezc i gdzie. Jak pokazalismy na mapie gdzie to chcieli 100y. Powiedzielismy ze mozemy zaplacic max.20y i jakos nie chcieli na to pojsc. 

Nie wiedzielismy gdzie autobus nas wysadzil. Zadnych innych napisow niz chinskie. Ani jednego kiosku z mapa. Nic. Taki plac gdzie zjezdzaja sie autobusy i tyle. Nie chcielismy placic taksowkarzowi wiec postanowilismy isc przed siebie. Weszlismy do jednego z hoteli i za pomoca phrasebook poproslismy pania zeby nam pokazala na mapie z Lonely Planet gdzie sie znajdujemy. Nie umiala. Poszlismy dalej. Potem skrecilismy w prawo. W prawo po kilkuset metrach tez nic sie nie dzialo specjalnego wiec zawroclilismy. Z przeciwka szedl jeden czlowiek. Znow za pomoca slownika zapytalismy gdzie jestesmy, a Krzysiek dodal "jak dotrzec do centrum". Pan odpowiedzial po angielsku, ze musimy skrecic w prawo, ze autobus K203 oraz ze przejazd kosztuje 2y. 

Autobus przyjechal prawie natychmiast. Przejechalismy sie w chinskim szczycie komunikacyjnym, na dzien przed swietem narodowym. Kazdy z pakunkami, kartonami, siatami i nerwem w oku. Ale bylo warto. Umiejetnosci chinskich kierowcow sa niesamowite i zaoszczedzilismy 96y ;) 

Dojechalismy do centrum. Przeszlismy na druga strone ulicy i zobaczylismy Subway. Jezu, bula! Zjedlismy wersje wloska, z salami i serem. Pyyyychaaa! :) Z pelnymi zoladkami w ogole nie czulismy stresu jak znalezc hostel, wiec na wyczucie poszlismy w lewo, byle przed siebie. Hostel czekal na nas jakies 100m dalej. Jestemy zajebisci ;) I tak o. 

Dzieki NIEOCENIONEJ pomocy Anusi (D-Z-I-E-K-U-J-E-M-Y!!!) mamy eticket na samolot do Guilin na 02.10.

Jutro, w najbardziej tlocznym dniu roku chinskiego, wybieramy sie obejrzec Armie Terakotowa. Powinnismy robic zdjecia twarzy tubylcow, kiedy mowimy gdzie, jak i kiedy chcemy jechac ;) 

A, Xi'an jest ladniejsze chyba niz Pekin. I maja balkony, wiec cofamy co pisalismy wczesniej. Tylko ze te balkony to nie takie w naszym rozumieniu, tylko obudowane zakratowane pseudowykusze.

Update: Jesli trafisz do Xi'an jako pierwszego miasta w Chinach, a pierwsza ulica jaka bedziesz isc nosic bedzie nazwe Nan Dije to uznasz ze to co napisalismy do tej pory jest stekiem bzdur ;)

dzień 7

Pingyao to miasteczko jak z "Wielka draka w chinskiej dzielnicy". W zasadzie jego czesc w starych murach. Za murami jest jak wszedzie. 

Duzo tu przemyslu turystycznego, "staroci", wiekszosc miejsc ma opisy po angielsku. Ale to jesli kroczysz glownymi ulicami. Jesli zagubisz sie w pozostalych to masz szanse zobaczyc przyklady chinskiej mysli technologicznej w budownictwie mieszkaniowym. Metody ulozenia cegiel i ich laczenia sa niepoliczalne.

Pingyao slynie zdaje sie z wyrobow z laki. Maja tez fajne pamiatki z Mao. Takie cos jak u nas ogrodowe krasnale. Krzysiek by chcial jednego Zedonga do ogrodu, ale jeszcze trawnik niegotowy wiec odpuscil.

Szwedajac sie poza ciagami pieszo-jezdnymi dla turystow przypadkiem trafilismy na chinska ceremonie pogrzebowa. Przed budynkiem grupa grajkow dynamicznie uderzala w bebny, dzwonki i inne instrumenty. Zalobnicy ubrani byli w biale dresopodobne stroje, na glowach mieli papierowe jakby czepki. Na drodze przed budynkiem palilo sie jakies zawiniatko. Odwazylismy sie jedynie zrobic zdjecie wiencow. Zbyt bardzo przyciagamy uwage.

A tak poza trasa: Chinki nosza parasole, otwarte, chociaz nie padalo tu od siedmiu dni. Nosza tez rekawiczki albo kapelusze. Wszystko by skora pozostala jak najjasniejsza.

Co drugi chinski dziadek wyglada jakby bez charakteryzacji mogl zagrac mistrza w "Karate Kid".

Na sniadanie zjedlismy takie jakies kulki smazone na glebokim tluszczu, wypelnione pasta z fasoli o smaku suszonej sliwki oraz gar klusek z wolowina (to Krzysiek) i zupe grzybowa. Albo umre albo bede zyc wiecznie. Same blaszane lebki, z szesc rodzajow.

dzień 6

Dotarlismy do Pingyao. A nie bylo to proste ;)

Wyruszylismy z hostelu po sniadaniu o 8:00. Postalismy ponadstandardowe dziesiec minut na przystanku i wsiedlismy do dwupoziomowego autobusu, w ktorym na pierwszym poziomie Krzysiek rysowal sufit grzywka, a na drugim polerowalismy sufit grzbietami.

W ogole podrozowanie tutejszym publicznym transportem jest proste. Czlowiek zawsze ma sie czego trzymac. Sufit jest w zasiegu dloni.

Mamy juz swoj ulubiony chinski bank. China Construction Bank. Poszlismy tam bo byl najblizej dworca. Mila pani od progu plynna angielszczyzna (to niespotykane tutaj) zapytala jak moze nam pomoc, podala numerek, zaprosila na kanape i poprosila o poczekanie. Srednio szybko szla kolejka a my mielismy jeszcze z siedem osob przed nami do przetrwania. Ale jak tylko zwolnilo sie okienko pani podeszla do mnie i poprosila zebym zechciala skorzystac. No to skorzystalam. Pani zajela sie Krzysiem i zeby mu nie bylo przykro ze nie poszedl do okienka przyniosla mu kubek cieplej wody. Dla mnie pan okienkowy przewalil dwa stosy banknotow zeby wybrac co nowsze. I jeszcze cieszyl sie ze podaje mu druczki obiema rekoma. Tak powinno byc w kazdym banku!

Wrazenie dworca Beijing West Railway Station (Beijingxizhen) pozostanie niezatarte na dlugo. To tak wielki ogromny budynek, ze poczekalnia przy peronie 4 byla wieksza niz caly dworzec w Gdansku, a peronow maja z dwanascie. Nie sposob opisac, nie widzielismy czegos takiego wczesniej. Zaden z obiektywow nie obejmowal chocby polowy.

Poruszanie sie po chinskich dworcach nie jest oczywiste. Jest wejscie do miejsca gdzie sprzedaje sie bilety. Tam sa kolejki po horyzont, ale o tym za chwile. Jest osobne wejscie na perony. I wyjscie tez jest oddzielone.

Po wejsciu do hali biletowej mozna podarowac sobie nadzieje na rozwiazanie problemow kolejkowych za pomoca automatow do sprzedazy biletow. W Beijing West nie ma angielskiego menu, w Tiayuan jest ale sprzedaja tylko dalekobiezne. Kolejki sa tak wielkie jak sam dworzec. Ogonki do zdaje sie ze czterdziestu kas, a jesli ma sie chwile cierpliwosci to mozna wylapac te z napisem "english speaking counter". Napisy przesuwaja sie nad okienkami, trzeba tylko poczekac. Jak juz dotrze sie do okienka to nie nalezy tez zbyt latwo sie poddawac. Nam pani najpierw powiedziala ze biletow na dzis nie dostaniemy, potem ze dopiero na dziewiata wieczor (nie mielibysmy dalszego polaczenia), potem ze moze na piata, a koncu sprzedala na 12:03 na pociag superszybki. Nasza trasa to Beijing-Tiayuan-Pingyao. Tak polecil nam wlascisiel hostelu, zeby uniknac 12h w pociagu na rzecz 6h samej podrozy plus oczekiwania na przesiadke. Podobno cudem kupilismy te bilety.

Na dworcu zaliczylismy chinski fast-food. Kaczka w sosie teryaki oraz warzywa na parze oraz wolowina w sosie bez nazwy, rownie pyszna. A wszystko to w porcelanowych miseczkach. Dasz wiare?

Do Tiayuan jechalismy jak lordy ;) Pociag klimatyzowany, regulowane siedzenia, miejsca wiecej niz w A380, podnozki, telewizja (ogladalismy chinski serial komediowy), ladna pani przynoszaca cuda z chinskiego warsu, do tego policja na pokladzie i pani sprzatajaca podlage cztery razy w ciagu niespelna czterego godzin podrozy. Luksus. Koszt na twarzoczaszke to 180 yuanow. Predkosc pociagu 189km/h (potrafi podobno 250km/h).

Wysiedlismy w Tiayuan i od poczatku bylo "czuc" ze tutaj nie ma tylu okraglookich co w Beijing. Jestesmy atrakcja turystyczna, jeeej. 

Kolejki na dworcu rownie male co wczesniej, tyle ze dworzec polowe mniejszy. Odstalismy godzine. Nie ma "english speaking counter", albo nie znalezlismy. Dostalismy bilety na za dwie godziny, tyle ze miejsca stojace w czternastym z szesnastu wagonow, czyli najgorsze. Slyszelismy opowiesci ze ludzie z miejscami stojacymi wlaza na polki na bagaz albo klada sie pod siedzenia bo tez jest miejsce. Wyobrazalismy sobie kury, woly i inne owce w srodku oraz wszystko inne co najgorsze za jedyne 15 yuanow od osoby w najgorszej klasie pociagu. Pani w kasie byla bardzo mila i ceremonia tlumaczenia nam ze miejsce stojace zamiast siedzacego rozbawila nawet wojskowego ktory przygladal sie calej sytuacji. W Tiayuan tez reaguja radoscia jak mowie ze nie rozumiem po chinsku.

Mielismy chwile do odjazdu wiec poszlismy zlewac sie z tlumem. McFlurry z ciasteczkami oreo dal rade, prawie wszyscy to jedli. 

Poszlismy posiedziec godzine w poczekalni. Mala dziewczynka rzucala mi ciastka (chyba marnie wygladam), Krzyska zaczepila sliczna chinka w dresie i pytala skad jest i czy podoba mu sie w Chinach. Znow bylismy w centrum zainteresowania raptem dwutysiecznej poczekalni peronu drugiego z osmiu.

Odnosnie zasad peronowych. Nie ma czegos takiego ze idzie sie bezposrednio na peron, przynajmniej tam gdzie bylismy. Idzie sie do poczekalni. W Beijing przy wejsciu do poczekalni pan robi dziure w bilecie, w Tiayuan juz nie. Na peron z poczekalni zaczynaja wpuszczac ok20-30min przed odjazdem pociagu. Poczekalnie/perony sa na pietrze. Biletownie na parterze. Wszedzie przeswietlaja bagaz. Nigdy nic nie znalezli.

W ogole Chinczycy i stanie w kolejkach. Mozna szalu dostac. Wpychaja sie na potege. Zawsze i wszedzie. Trzeba byc twardym.

Wracajac do poczekalni. Jak przyszedl cyrk to bylam wrecz pewna ze bedzie podskakiwal na jednokolowych rowerkach przed pociagiem, zeby muly ktore beda szly za nim nadazyly. Ale tak nie bylo. Najgorszy chinski pociag to jak powrot do domu! To jak polski wagon dla palacych w ktorym od niedawna nie wolno palic, no tyle ze bez przedzialow. Rachityczne firanki, brud, nic nie dziala. Cudownie! W dodatku wszyscy cos jedza. Jakies nasiona, prazone lub panierowane, jakies przekaski, kluski, cokolowiek. I tu dygresja pochwalna wzgledem kolei chinskich. I w tym superszybkim i w tym ultrawolnym byly krany z goraca pitna woda. Tu wiekszosc ludzi nosi ze soba takie jakby termosy a w nich liscie herbaty zielonej. A na dworcach kupuja kubelki papierowe z "zupka chinska". I jak sobie jada tym pociagiem to maja cieple picie i jedzenie. Proste jak barszcz a jak ulatwia zycie utrudzonemu narodowi.

W pociagu mielismy miejsca stojace, ale po jakichs pietnastu minutach przyszedl wazny pan w mundurze i pokazal reka ze mamy isc dalej. Dalej byl wagon pietnasty, ktory pan wazny wlasnie otworzyl. I nagle nikt juz nie stal. Bez doplaty.

Dosiedli sie do nas chinczyk-elegant, chinski wioskowy glupek a na miejscu obok chinski pan w kurtce z guzikami "prada". Chinczyk-elegant okazal sie byc chinskim lekarzem mowiacym po angielsku, a reszta pozostala soba. Wioskowy glupek powiedzial jedno zdanie po angielsku: "hello, husband?", ale lekarz byl dosc rozmowny. Zatroszczyl sie czy aby mamy gdzie spac oraz wskazal gdzie dobrze zjesc w jego rodzinnym miescie w jego rodzinnym miescie. Potem eskortowal nas przez caly dworzec i upewnil sie ze mamy czym jechac do hostelu. Milo bylo.

Przed dworcem napadli nas rikszarze. Napadli to delikatne slowo. Nikt wczesniej tutaj nie byl tak nachalny a myslalam ze sprzedawcy latawcow maja mistrzostwo.

I tak o, jestesmy w hostelu Yamen w Pingyao. Za dwa dni sprobujemy dostac sie do Xi'an. Czy sie uda okaze sie rano, bo o bilety w trakcie swieta bardzo trudno.

Poza czescia sprawozdawcza. Chinki uwielbiaja blyskotki. Nosza wszystko co sie blyszczy. Obudowy ich telefonow maja chyba oddzielne zasilanie. Do tego biale bawelniane skapetki i szpilki. A, i jeszcze dres. Bardzo uniwersalny stroj wyjsciowy.

Rano w hutong kazdy czlapie w pidzamie. Wieczorem tez. Idziesz sobie uliczka a tu chinski dziadek w bawelnie w pieski dumnie konczy swojego papierosa. Pala tu wszyscy. Paczka papierosow kosztuje jakies 7 yuanow.

Mezczyzni nosza koralikowe bransoletki.

Charczenie i spluwanie jest niczym przy chinskim mlaskaniu.

* * * * *

Chiny sa przerazliwie biedne. Widok wielkomiejskich budynkow mieszkaniowych jest porazajacy. Nie widzialam ani jednego balkonu. Osiemdziesiat procent okien jest zakratowana. Mnostwo budynkow wyglada jakby mialo sie za chwile rozleciec. Jeszcze wiecej jakby juz sie rozlecialo ale mieszkancom wcale to nie przeszkadzalo. A na to naklada sie ta cala fascynacja technologia. I miesieczne zarobki szkolnej sprzataczki w Xi'an w wysokosci 600 yuanow. Tutaj wiekszosc ludzi ma dwie lub trzy prace, kazdy umie wiele rzeczy. Trudno pisac.

dzień 5

Dzien piaty zaczelismy cudownie. Muesli z jogurtem i bananami. Jaka to mila odmiana od klusek z magicznym skladnikiem ;)

Wczoraj wieczorem w hostelu byl coponiedzialkowy wieczor BBQ. Pobajerzylismy z nowozelandczykami, irlandczykami, kalifornijczykiem, wloszka, cos jakby arabami i brytyjczykiem ktory jest lektorem jezykowym w Xi'an. Podobno mam taka polska twarz zdaniem kalifornijczyka. Ow kalifornijczyk zabral na wielki mur swoja gitare zeby tam sobie na niej pograc. A ja myslalam ze chinki z butla gazowa i garnkami to przesada ;)

Dzis mamy dzien lenia. Sprobujemy Temple of Heaven i moze poszwedac sie po targu jedwabnym.

Komary tutaj maja bardziej swedzace cosie. I jakos troche inaczej wygladaja.

Zjedlismy swojego pierwszego owoca tutaj. Granat. I mialam tez swoj pierwszy dzien luznego jelitka. Ale to przed granatem. Krzysiek zostal fanem dania ktore sklada sie z kurczaka, ziemniakow i orzeszkow ziemnych w jakiejs paci slodko-ostrej.

A, i chyba znamy tajemnice magicznego skladnika. W zasiegu sluchu jest kuchnia. Pani smazy cos na woku i co jakis czas siarczyscie charczy. To musi byc to.

Chinczycy nosza damskie torebki. Nawet takie nieprawdopodobnie widoczne piszac kolokwialnie. Nosza je swoim Chinkom.

Tak, Chinczycy i Chinki charcza i spluwaja gdzie badz. Ale jesli o tym wiesz wczesniej to nie razie cie to az tak. I nie jest to az tak nagminne.

W metrze jak tylko krzykaczka oglasza nastepna stacje i poucza ze nalezy udac sie do wyjscia zeby zdazyc cala masa wysiadajacych Chinczykow natychmiast przepycha sie do wyjscia. A jak wsiadaja to sa błyskawicami w drodze do wolnych miejsc. 

Kazdy Chinczyk w metrze gra, czyta, rozmawia za pomoca telefonu komorkowego. Jesli tego nie robi to znaczy ze spi albo rozmawia z kims kto z nim jedzie. Srednio co sto tysiecy jadacych ktos czyta cos papierowego.

W metrze nie wolno jesc i pic. To w ramach staran o utrzymanie czystosci. Zeby sie zlac z otoczeniem schowalismy ciastka do torby na czas podrozy.

Bylismy dzis w Temple of Heaven. To bardzo mile doswiadczenie moc usiasc i slyszec tylko spiew ptakow a widziec tylko przyrode. Fajne miejsce. Co prawda zaliczylam glebe schodzac ze schodow i boli mnie lewa dupa ale i tak bylo git. 

Chinczycy maja cos takiego ze lubia chyba zajecia w grupach. W parku wokol swiatyni cala grupa klaskala a potem machala rekoma do wykrzykiwanego wspolnie wierszyka. Na moje to cos takiego bylo jak "jestem sobie Chinczyk maly.." ale nie mam pewnosci.

Bylismy tez w jednym centrum handlowym. Maja tam sklep apple ;)

W ramach walki z kryzysem zwanym "bulka z serem" poszlismy do starbucksa i macdonalda. W macu maja ludzi od wynoszenia po tobie tacy ze smieciami. A, niedobre bylo ;)

Dla spragnionych chinskich widokow plakat chinskiego obecnego hitu kinowego sci-fi ;)

dzień 4

Jestesmy nadal w Beijing. Jakos trudno stad wyjechac nam, bo jest fajnie ;) Na chwile obecna wiemy ze odpuszczamy Chengdu (pandziowisko) bo poruszanie sie w tym czasie jest masakratorskie (swieto narodowe) a wolimy okolice Guilin.

Dzis w planie Summer Palace oraz Centrum Olimpijskie (Krzychu chce), moze Temple of Heaven. Jesli nie dzis to jutro. Pojutrze ruszamy do Pingyao.

Jestesmy znow w innym hostelu. Chinese Box nazywa sie i wiem ze niektorzy Czytacze bardzo by sie tu odnalezli. Na stale mieszkaja tu Niu're, Huggie, Pirate, Snowball, Melon, HuTong, Babysitter oraz Xiaobao zawany E.T., czyli koty. Sa pieszczochami i lelochami. Jeden pozbadl juz Krzyska i kiedy to pisze drzemaja obaja na sofie obok w czulym uscisku.

Wlasnie sie okazalo ze ow przytulak to E.T. Nikt go tu nie chce przytulac bo jest rzekomo najbrzydszy. Nieprawda.

Z informacji praktycznych. Poruszanie sie autobusem  po miescie kosztuje 1 yuana. Tyle ze trzeba miec drobne bo kierowca nie wydaje reszty. Rikszarze oklamuja mowiac "three yuan only" a pokazuja faktycznie trzysta. Nie ze sie nacielismy, jestemy zwyczajnie odporni na nagabywanie ;) Dzis sprobujemy poruszac sie metrem i relacje z tej atrakcji przekaze w nastepnym odcinku. 

update:
Metro w Beijing dla kazdego kto widzi jest bula z maslem (odnosnie buly z maslem i serem to snia mi sie juz po nocach). Jest swietnie zorganizowane nie tylko pod wzgledem oglaszania jaki to przystanek w trakcie jazdy, ale takze oznaczen na samych stacjach. Dodatkowo na kazdym peronie tuz nad torami (ktore sa oddzielone od peronu szklanymi drzwiami (zero szans dla samobojcow) jest schemat danej linii, kierunek w ktorym sie pojedzie i gdzie na co mozna sie przesiasc. To samo w wagonach, oznaczone diodami - na czerwono trasa przebyta, na niebiesko trasa do przebycia. Kazda linia ma swoj kolor. Do miejsca gdzie teraz mieszkamy dojezdza szmaragdowy ;) Koszt przejazdu to 2 yuany. "Bilet" wazny tak dlugo dopoki nie wychodzisz na powierzchnie. Wczoraj za zetke pojechalismy do Summer Palace a stamtad za nastepna zetke do Centrum Olimpijskiego.

Centrum Olimpijskie na zdjeciach. Co wiecej? Rdzewieje juz. I ciekawie tez wyglada moment sprzatania. Jedzie cysterna, leje wielki strumien wody, a za nia grupa malych chinczykow z drapaczkami usuwa brud z plyt chodnikowych. Tutaj wielki swiat, ciekawa konstrukcja, podswietlenie noca (doczekalismy), a tuz obok chudziny w lachmanach z plastikowymi drapaczkami.

W centrum olimpijskim zaczepil nas wczoraj duzy pan, na pierwszy sluch brytyjczyk. Okazal sie szkotem. Byl ze swoja urocza chinka na wakacjach u jej rodziny. Pogadalismy o starych czasach ;)

Palac Letni. W zasadzie jesli oglada sie najpierw Zakazane Miasto a potem Palac Letni to dochodzi sie do wniosku ze Zakazane Miasto bylo zbedne. Bo nagle okazuje sie ze z calej tej wspanialosci pozostaly jedynie fasady. 90% pawilonow jest pusta, albo zamknieta. Architektonicznie/stylistycznie nie dostrzeglam roznicy, tyle ze Palac Letni jest ladniej polozony bo nad sporym jeziorem. Plynelismy przez jezioro mala lodka typu "dragon" z wycieczka chinska (tubylcy zwiedzaja na potege) i wzbudzalismy zainteresowanie jak wszedzie. Niby ukradkiem, niby przypadkiem, od niechcenia spojrzenia. Na przeciwko Krzyska siedzial starszy pan i cos do niego mowil, ale w calym tym gwarze Krzysiek w ogole tego nie zauwazyl. Nie zrazilo to dziadunia i na sam koniec, wybitnie rozbawiony swoja opowiescia, powiedzial "ooo, paaardooon!", ponownie rozesmial sie w glos i wysiedlismy z lodki.

Wracajac wieczorem ze stacji metra widzielismy "zajecia na swiezym powietrzu". Grupa chinczykow wykonuje uklad taneczny do jakiejs strasznej muzycznej sieczki. Tuz przy stacji metra, bo to wiekszy taki pusty plac w okolicy.

Mieszkamy w dzielnicy czesci zamiennych. Jak wychodzi sie z "naszego" hutong to po horyzont ciagna sie sklepiki ze srubkami, kabelkami i drucikami. A napaciane tego. Michal by sie tu odnalazl bardzo ;)

dzień 3

(uzupelnilismy dzien drugi)

Dzien trzeci zaczyelismy wczesnie dosc bo o 5:20. Za 10min podjedzie bus ktory zabierze nas na Mur. Niedaleko jest plac zabaw (w naszym rozumieniu). Spotkalismy tam dzis chinska babcie i chinskiego dziadka naparzajacych w ping-ponga. Chinska babcia trzymala sie stolu bo ledwo stala, ale w zdrowym ciele zdrowy duch, pomimo niedzieli tuz po swicie.

Planowy wyjazd o 6:15 skonczyl sie tym ze o 6:27 recepcjonistka zadzwonila i po dwoch minutach pan juz byl. A tyle naczytalismy sie o chinskiej punktualnosci.

Podazalismy busem, do ktorego dosiadali sie inni cudzoziemcy, na poczatku lekko zmieszani tym ze nie bylo pasow bezpieczenstwa w pojezdzie. Bus dowiozl nas do wiekszego autobusu a tam czekala na nas przewodniczka w odjazdowym rozowym kapeluszu tiulowym, ktory pewnie uchodzi tu za szalowy i modny. Trafilo nam sie miejsce tuz za kierowca, co bylo dobre i bylo zle. Podroz planowo miala trwac trzy godziny ale ze byla to niedziela rano to korki jakby mniejsze (tu banki np. pracuja takze w niedziele).

W autobusie dostalismy sniadanie ktore bylo "w cenie". Ham muffin i kawa z maca.

Po okolo godzinie drogi Krzysiek uslyszal tuz za soba niepokojaco glebokie i przyspieszone oddechy, potem zwrotki a potem pawia. Tego nie da sie opisac. Zainteresowanych szczegolami zapraszamu na kawe po powrocie ;)

Poza tym z podrozy to jeszcze na przyklad ze w Chinach nic sie nie marnuje (mamy na to tez inne dowody). Zepsuty zamek w kurtce? No problem. Wsiadasz na motocykl z kurtka zalozona tyl na przod i jedziesz a wcale ci nie wieje w korpus. Maja tez takie motorki z przyczepka a na niej czasem przewoza makulature a czasem ludzi. Widzielismy dwoch mezczyzn na przyczepce w kaskach owinietych kartonem i obwiazanych drutem, zeby im nie wialo w uszy w trakcie jazdy tyłem do przodu.

Dobrze ze Chinczycy nie buduja nam juz autostrad. Widzielismy ich wlasne. Dobrze, bardzo dobrze. Przy okazji, trudno tu chyba o bezrobocie. Przy wjezdzie na autostrade jest automat wydajacy bilety ale ten automat jest w budce w ktorej siedzi czlowiek i te bilety podaje.

Zasady ruchu drogowego sa takie ze jest jedna zasada: wiekszy pierwszy. Poza tym jeszcze jest taka ze klakson to najlepszy sposob komunikacji na drodze. Kierunkowskazy? Po co? Pff..

Nasz pan kierowca byl bardzo dobrym kierowca. Ominal trzy blakajace sie po ulicy psy na przyklad, a jechal wcale nie wolno.

Przy drodze sa mobilne myjnie. Stoja male grupki osob z wiaderkami i machaja szmatami na zachete. Sa korzystajacy.

Pokrowce w super wypasnych samochodach czesto sa dziergane na szydelku. Takie babcine serwetki w kwiatki, kremowo-rozowe, tyle ze na fotelach.

Jeszcze w Polsce planowalismy wyprawe na czesc zwana Jiankou. W Pekinie okazalo sie ze obecnie ta czesc jest zamknieta. Wybralismy sie wiec na odcinek Jinshanling w kierunku do Simatai. Wstep 50y. 
Mielismy cztery godziny czasu na miejscu. Mala chinka w rozowym kapeluszu powiedziala ze piesze wejscie zabierze nam za duzo czasu i energii wiec powinnismy skorzystac z kolejki i ze biletow zjazdowych kupic sie nie da na gorze wiec kupilismy od razu takze te w dol, nie majac pojecia ile czasu zajmie nam przejscie kawalka muru. Wjazd 30y, wjazd i zjazd 50y.

Doswiadczenie jazdy chinska kolejka linowa - bezcenne. Do obslugi wagonika sa trzy osoby. Jedna otwiera drzwi, jedna cie wpuszcza i zamyka za toba, trzecia jest na zmiane (?).

Wykupywanie zjazdu jest bez sensu. Zejscie spacerem zajelo nam niecale 50min. Mozna tak dysponowac czasem zeby swobodnie zejsc piechota. Natomiast wjechac faktycznie warto, bo mur w tej czesci nie jest spacerniakiem a podejscie malo ciekawe.

Od samego poczatu wyjscia ze stacji kolejki linowej czlowiek ma swoj cien. To mongolskie wiesniaczki mowiace po angielsku lepiej niz polowa chwalacych sie ta umiejetnoscia pekinczykow. Beda za toba chodzic do upadlego w nadzieji, ze w koncu kupisz wachlarz albo co od nich. My naszej pozbylismy sie dosc szybko, ale ofert po drodze mielismy jeszcze kilka.

Dreptajac po murze na ktorejs z wiez spotkalismy dwie chinki, ktore przyjechaly z nami autobusem. Mialy ze soba mala butle gazowa i gotowaly noodle bo zglodnialy. Mamy zdjecia na dowod ze niektorzy nosza gary na wielki mur ;)

W oczekiwaniu na "lunch w cenie" przystanela obok mnie piszacej pamietnik starowinka chinska i chichotala przez dobre kilka minut. Mlody chinczyk probujac swych sil w jezyku angielskim wytlumaczyl ze strasznie fajne jest to ze tak szybko pisze. Moze powinnam zaczac zarabiac tu w ten sposob.

Mur jest taki jakiego czlowiek sie spodziewa jesli nie znalazl sie tam przypadkiem. Reszta na zdjeciach ktorych na razie nie mamy jak dorzucic, ze strachu przed utrata zdjec w ogole (zdjecie klombu w efekcie kosztuje mnie ponad dwiescie zlotych, bo orange i tak nalicza polaczenie z siecia, ignorujac wi-fi).

końcówka dnia 2

Musielismy zmienic miejsce pobytu na druga noc, bo najlepszy hostel w Azji 2009 nie mial miejsc (wcale nie jest najlepszy, o czym potem). Znalezlismy sie w innym, tanszym, bardzo papierosowo aromatyzowanym oraz brudnym przy glebszym wejrzeniu. Lokalizacja to nie hutong z lokalasami wokol. 

Schodzac uliczka w dol dociera sie do jeziora przy ktorym naciapane jest knajp jak nigdzie w Polsce. Atrakcja kazdej knajpy jest wystep na zywo. Na soczyscie oswietlonej scenie metr na dwa siedzi czlowiek z instrumentem badz tylko mikrofonem i spiewa piosenke. Na pierwszy rzut ucha melancholijna, na drugi dla niewprawnego europejskiego ucha wszedzie taka sama. Wykonalismy spacer wokol jeziora (no moze 1/3) podgladajac nocne zycie pekinczykow. I sklepy tez na przyklad. W jednym bardzo zapadlam na bol checi posiadania. Mieli obudowy do srajfonow z kroliczymi uszami, albo takie w ksztalcie pandy. W innym byly koszulki produkcji DJ FLASHING T-SHIRT ze swiecacymi napisami. Jeszcze inny z kolei caly jakby rozowy a w nim wszystko co kazdy szanujacy sie kidult chcialby miec. Zreszta, czego tu nie ma. Sa trampki NIKI i volkswagen SANTANA 2000.

Przystanki autobusowe nie maja miejsc siedzacych. Tubylec tlumaczyl ze to dlatego ze autobusy jezdza co 3-5min i nie ma potrzeby budowania miejsc siedzacych. Niby logiczne, tylko co robia ci wszyscy ludzie siedzacy na chodniku, jedzacy swoje gotowane jajka oraz siorbiacy herbate? Na poczatku myslalam ze to tylu bezdomnych. Potem zorientowalismy sie ze te grupy "bezdomnych" wystepuja w miare regularnie i jakby nic poza mala siateczka nie posiadaja. Taki folklor, ze niby wszyscy rowno?

Mieszkamy niedaleko parku gdzie ludzie przynosza rano klatki ze swoimi ptaszkami. Wieszaja te klatki na drzewach a ptaszki uprawiaja trele. Spacer taka alejka jest poprostu osom! Papugi, gwarki, i jakis tuzin takich co nie znam wcale. Ptasie radio, radio, radio.

Widzielismy pozostale osiem i pol miliona rowerow.

Najdrozszym napojem w Pekinie jest herbata. Tak, herbata. Piwo 0,6l w knajpie kosztuje 6 yuanow, herbata 10-30 yuanow. 

Wszyscy sa tu mili. Nie rozumieja o co pytamy, nie umieja odpowiedziec inaczej wiec po chinsku uprzejmie tlumacza co i jak. Usmiechaja sie na moje chinskie "nie rozumiem"i wtedy przechodza do rekoczynow. Ida kawalek z nami i rekoma pokazuja ktoredy i dokad, ciagle tlumaczac po chinsku. Przewaznie trafiamy.

Ladnych chinek najwiecej jest w restauracjach. W charakterze kelnerek. No i na plakatach reklamowych. Poza tym trafia nam sie jedna co pol miliona mijanych czyli srednio z osiem dziennie.

W mauzoleum Mao Zedong sprzedaja sztuczne kwiaty zeby mozna bylo sobie polozyc pod pomnikiem. Wygladaja jakby noca trafialy spowrotem do obiegu dziennego. W srodku Krzysiek widzial starszawych tubylcow chlipiacych na widok szklanej trumny. Nie znamy powodu chlipania a publicznie boimy sie domyslac.

A, zeby wejsc na plac Tiananmen trzeba dac sobie przeswietlic bagaz.

Bylismy dzis na garnku z kluskami (i magicznym skladnikiem). Oprocz makaronu ryzowego bylo tam mnostwo smieci typu krewetki, kurczak, kielki, cos smazonego, cos gotowanego i cos jeszcze. Dodatkowo na talerzykach podali martwe robale na glebokim tluszczu i kwiaty jasminu w zalewie. Dobre bylo! Koszt dwoch wielkich garnkow (nikt z nas swojego nie dal rady zmiescic) plus dzban herbaty i duze piwo to 82 yuany.

dzień 2

Za nami sztandarowe atrakcje Beijing. Mauzoleum Mao (jeej!), pomnik bohaterow narodowych, plac Tian'an men, Zakazane miasto oraz park Jingshan. Troche jeszcze zostalo. Jutro w planie 12h wycieczka na Mur.

Reklamy w Beijing sa. W miejscach ohydnej komerchy na przyklad. Torebki szanel ani jednej nie widzialam. Rowerow raptem kilkanascie tysiecy moze. Nie wiem skad plotka o dziewieciu milionach.

Niedlugo swieto narodowe. Strategiczne miejsca oblepiane sa klombami kwiatow. Ale nie nie, nie sadza, tylko ladnie w doniczkach ukladaja jedna przy drugiej. Po 1 pazdziernika pewnie zgarna wszystko spowrotem i znow bedzie betonowo.

Piesi sa nielubiani na ulicy. Zielone swiatlo oznacza ze samochody byc moze zwolnia, ale na przejsciu dla pieszych to pieszy musi ustapic pierwszenstwa. Trudne doswiadczenie tydzien po powrocie z Luksemburga ;)

Trafilismy na lokalny ryneczek, targ, cokolwiek. Jeszcze ruchawe skorpiony na patykach, jakies robale, gasienice, osmiornice i flaki niewiadomo z czego. Male ptaszki w calosci z dziobami upieczone tez. Kosci nie wiadomo jakich zwierzat, z resztkami miesa, pyszota. A na to zamiast zasmazki owoce w karmelu na kazdym kroku. Jakos nie probowalismy, nie wiem czemu.

Dzieci sa tu smieszne. Maja fryzury wygolone w ksztalcie serca na przyklad, a najpopularniejsza zabawka jest plastikowy czolgajacy sie zolnierz strzelajacy swiatlem czerwonej diody. Calkiem sporo chodzi z flaga narodowa w reku.

Nikt tu nie chodzi w sandalach a jest z 27 stopni w cieniu. Zakazane? Sa natomiast ciezkie kozaki i skorzane kurtki.

Poza tym wszystko jest takie.. no nie wiem.. chinskie?

dzień 1

Nie jest latwo znalezc hostel w Beijing. I to nie dlatego ze ich nie ma. To dlatego ze Beijing jest reklamoodporny. Ulice sa matowoszare. Budynki o imponujacych gabarytach, ale malo ktory oznaczony czy opisany. Nie ma billboardow, nie ma plakatow, nie ma szyldow innych niz nazwa sklepu nad wejsciem.

Tubylcy, mimo ze to spore miasto i stolica, przygladaja nam sie ukradkiem, niesmialo. Chociaz w zasadzie glownie to uczestnicy chinskich wycieczek snujacych sie po Beijing w takich samych czapeczkach.

Wysiadajac z samolotu na lotnisku czlowiek powinien zaczac zegnac sie z napisami ktore rozumie. Jesli dasz nabrac sie na napis "International Toursit Information" przy baggage claim na lotnisku to mozesz doswiadczyc dialogu (po postawieniu pytania o lokalizacje hosteli, ktore mielismy na liscie):

- Excuse me, can you tell me how to get to this address?
- eee, a map!
- ok, so can you show me on the map where is it?
- map cost 10 yuan.
- but will you show me how to get there?
- map cost 10 yuan.
- ok, please give me the map. where is it?
panienka strzela palcem w mape w okolicy centrum miasta.
- ok, thanks. what is the bus number we should take to get there?
- bus is ok.
- ok, but which number?
- taxi is ok.
-ok, thanks, bye.

Autobus jadacy do centrum ma numer 3. Odjezdza wg rozkladu co 20min. Warunkiem jest to ze jest pelen. Mielismy szczescie, ze nasz byl. Z zewnatrz wygladaja bardzo przyzwoicie, w srodku natomiast brud, pot, golenie brody i resztki jedzenia.

Pierwsze wrazenie odnosnie meskiej czesci spoleczenstwa: hoduja na jednym palcu u reki dlugi paznokiec. Pewnie do czyszczenia czegos. Nie wnikamy.

Pozdroz do centrum trwa okolo godziny. Wychodzisz z autobusu i juz wiesz ze jestes w informacyjnej dupie. Napada cie kierowca taksowki nerwowo powtarzajacy "I'm a taxi driver, where you go". W zlokalizowaniu nas na mapie pomaga kierowca autobusu. Nie mowi po angielsku, ale znaczaco macha reka.

Poszlismy przed siebie. Po jakims czasie trafilismy do centrum kultury i sztuki (tak przynajmniej glosil anglojezyczny napis). Przed budynkiem jakas musztra ludzi w garniturach. Moze cwiczenia na 1 pazdziernika? W srodku ochroniarz rozumie o co chodzi, ale nie zna angielskiego. Angazuje recepcjonistke. Ta nastepna. Oni razem pracownika obslugi. Ten HR managera. Nikt nie mowi po angielsku, ale kazdy rozumie jakies slowo. Kloca sie. Biegaja, znikaja z pola widzenia, wracaja. Po pietnastu minutach ochroniarz zaczepia przechodzaca dziewczyne i ona zna jezyk krolowej Elzbiety na tyle dobrze zeby kazac nam isc w prawo. I tak bysmy tam poszli, bo w lewo konczyla sie ulica.

Poszlismy. Cudownym zrzadzeniem losu w trakcie posiedzenia na murku udalo nam sie zawezic obszar poszukiwan do kwartalu D6. Co z tego, nadal nie mielismy pewnosci gdzie jestesmy.
Po okolo poltora kilometra wedrowki Krzysiek dostrzegl znak "Tiananmen 2,5km". Z mapy wynikalo ze niedaleko placu nalezy skrecic w prawo i pokonac kolejne kilka km. Po trzech godzinach wloczegi na wyczucie udalo nam sie znalezc ulice. Hostelu nie bylo i nikt z okolicznych o nim nie slyszal. Teraz juz wiem adresy podaje sie tu w szeregu: numer, zaulek, ulica, miasto, panstwo. Zaulek to slowo klucz.

Zwiedzilismy rozne zaulki. W nich dzieci w wieku okolo dwoch lat chodza z rozcietym w kroczu ubraniem. Dziura siega od pepka do kosci ogonowej. Pewnie rozwiazuje to problem pieluch.

W hostelu dostalismy w cenie mape, za ktora na lotnisku kazano nam zaplacic. Dostalismy informacje jak gdzie kiedy czym po co. Pan zaparzyl dzbanek herbaty, zdjelismy buty, wyslalismy mejla ze cali i zdrowi.
Siorbiemy chinskie piwo. Jutro plan skorzystania z dwoch z dziewieciu milionow rowerow w Beijing ;)

wpis pierwszy, dokonany w notatniku telefonicznym, gdzieś w połowie lotu FRA-PEK

Zabralismy sie pierwszym samolotem z GDN, a potem jedynym z FRA. Bitch lufowa kazala nam czekac na miejsca prawie do końca boardingu. Za to pani w LOT obeszla procedury - nie przykleila karteczki "stand-by" zeby przypadkiem nie zostawili nam plecaka w kraju. A potem dala nam miejsca na okolo godzine przed odlotem. Mila pani.

Crewshop w piec minute skutluje trupim blyszczykiem.

Przeniesli noodle we FRA do nowej czesci. Buduja terminal A. Duze to bardzo. Podobno za trzy tygodnie RWY26 bedzie in OPS?

Zeby dostac sie z gate B4 do C16 potrzebne jest minimum pol godziny (zeby nie biegiem).

A380 to gruby batonix. Leci sie tym jak latajacym miastem i to nie tylko ze wzgledu na 520 osob na pokladzie (max830 bo wiecej nie da sie ewakuowac w ciagu 90sek z jednej strony samolotu - zalecenie airbusa..pff). Stewardesy maja taki zapieprz (przynajmniej po pierszych 4h kiedy to pisze) ze dziekuje bardzo. Siedzimy w samym srodku srodeczku, otoczeni chinska babunia i rownie chinskim wege-spiochem. Zrozumialam dwa slowa, hehe! Co prawda dwa malo przydatne ale zawsze :)

Mamy w siedzeniu przede mna wmontowany maly monitorek. W pakiecie kazdy ma tez podusie, kocyk, sluchawki (Krzychu podarl swoje gąbki zanim zdazyl ich uzyc). No i ten monitorek oraz sluchawki daja czlowiekowi zajecie, inaczej fiksacja pelna.  Obejrzelismy juz Kungfu Panda 2 oraz Midnight in Paris. U mnie w tej chwili Tori Amos koncert z Montreux (do wyboru 76 plyt), u Krzycha film Super 8. Zmienilam na Bjork Homogenic.

O obsludze w A380 jeszcze. Pierwsza usluga: paczuszka krakersow i do tego szampan. Potem chusteczka nasaczona goraca woda i czyscikiem, podana przez pania przy uzyciu pensety. Nastepnie menu do wyboru. Wybor miedzy kurczakiem a wolowina skonczyl sie kurczakiem, dla mnie z wyboru a dla Krzyska z przymusu bo wolu juz mu wyżarli. Do tego ryz, salata, dwa sosy, buleczka i maselko, ciasto z czekolada i migdalami oraz toblerone.

A, daja do tego prawdziwe sztućce, takie z wygrawerowanym logo i napisem. MaciejowiG chcialam "zorganizowac" ale stchorzylam. I znow szampan, wino itepe (obstaje przy wodzie).

Mam tez wizus na aktualna pozycja samolotu (Ania, pamietasz o jakie lotnisko w Rosji pytalas ZHR bo maja domestiki? lecialam obok blisko zaraz!), czas pozostaly do przebycia, czas na miejscu itd. A w ogole od czasu push-back caly czas mielismu "podglad na samolot" z kamery na stateczniku. Potem tez ;)